Redaktor Onet.pl – Bartosz Rumieńczyk 

Pod koniec zeszłego roku rząd poinformował, że do końca 2018 roku 40 proc. pracowników z Korei Północnej ma opuścić Polskę. Co więcej, Koreańczycy nie będą już dostawać zezwoleń na pracę w naszym kraju. A jak wyglądał cały proces zatrudniania Koreańczyków w Polsce? O tym rozmawiamy z Natalią Ojewską, freelancerką, która jest współautorką dziennikarskiego śledztwa opublikowanego na początku roku na łamach “The Wall Street Journal”.

B. RumieńczyK: W Polsce pracowali robotnicy z Korei Północnej, tylko że Polska w Europie nie jest żadnym wyjątkiem.

N. Ojewska: Według informacji, które zebraliśmy od organizacji pozarządowych, Koreańczycy przyjeżdżali do byłych krajów komunistycznych. Byli w Czechach, byli w Bułgarii, byli na Ukrainie, gdzie obowiązywał ich ruch bezwizowy. W Czechach pracowały kobiety, aż do 2006 roku, gdy uruchomiono śledztwo policyjne, które ujawniło, że 80 proc. wypłat tych kobiet trafiało na konta rządowe, a następnie te pieniądze były przekazywane bezpośrednio reżimowi w Korei Płn. Wybuchł więc skandal i Czesi przestali wydawać Koreańczykom wizy. Podobne historie były w Bułgarii. Wychodziły na światło dzienne informacje o skandalicznych warunkach pracy i zabieraniu wypłat, więc ci pracownicy stawali się coraz bardziej niewygodni dla państw, które zaczęły się stopniowo z tego wycofywać. Oprócz Polski i Malty. Malta do zeszłego roku zatrudniała Koreańczyków. Polska tak samo.

Czy Koreańczycy jeździli też na Zachód?

Nie sądzę. W publikacjach różnych organizacji zajmujących się prawami człowieka w Korei Płn. nie pojawiają się takie kraje jak Niemcy, Francja, czy Wielka Brytania. I to ma swoją logikę. Czechy, Polska, Bułgaria były z Koreą Północną zaprzyjaźnione, jako kraje znajdujące się swego czasu w orbicie wpływów Związku Sowieckiego.

Ta przyjaźń jakoś się zmieniła po przełomie roku ’89?

Bezpośrednio po upadku muru berlińskiego relacje z Polską się ochłodziły. W 1995 roku Polska wycofała swoje wojska ze strefy zdemilitaryzowanej – ale do dziś Polska jest jednym z siedmiu europejskich państw, które utrzymują relacje dyplomatyczne z Koreą Północną, obok Bułgarii, Niemiec, Rumunii, Czech, Anglii i Szwecji. Polska ma ambasadę, inne kraje mają konsulaty. Jednak polskie relacje po ’89 się ochłodziły, a ociepliły dopiero w okolicach 2007 roku.

Czemu akurat wtedy?

Nie mamy na to odpowiedzi potwierdzonej wydarzeniami politycznymi, ale jeśli prześledzimy działania polskiej pomocy humanitarnej, to widzimy, że w 2007 roku nastąpił boom. Wcześniej to były pojedyncze przypadki pomocy, a od 2007 roku rusza projekt za projektem. Polska wydaje od 130 do 200 tysięcy rocznie na pomoc dla Korei Północnej.

Na czym polegały te programy pomocowe?

Z danych Polish Aid wynika, że były to np. naprawy tam, zakupy ciągników do kołchozów, budowy silosów na ziemniaki, zakup wyposażenia dla rybaków. Pomoc rozwojowa dla ludzi na miejscu. I raporty z poprzednich lat nie wskazują na taką skale pomocy przed 2007 roku.

Od 2007 roku rozpoczyna się napływ pracowników.

Tak.

A według jakiego klucza ci pracownicy byli wybierani?

Bazowaliśmy tu na raportach organizacji międzynarodowych, zajmujących się prawami człowieka w Korei Płn., szczególnie Database Center for North Korean Human Rights. To organizacja monitorująca sytuację Koreańczyków z Północy pracujących nie tylko w Polsce, ale także i w Rosji, Mongolii, czy w Chinach. Jak wyglądało samo zatrudnienie? Po pierwsze nie było żadnych ogłoszeń o pracę. Informacje docierały do osób wysoko postawionych w hierarchii partyjnej, które przekazywały ją w dół, po drabince znajomości. Praca za granicą jest czymś, o czym każdy Koreańczyk zapewne marzy. W kraju w zasadzie za swoją pracę Koreańczycy nie dostają nic. Jeśli więc informacja docierała do kogoś o odpowiednich kwalifikacjach, np. spawacza, to taki spawacz robił wszystko, by móc wyjechać – np. opłacał sowite łapówki, by przejść kolejne testy.

Ale najważniejsze jest tło rodzinne. Koreańskie społeczeństwo dzieli się na klasy tzw. system songbun. Najwyższa, czyli elita rządząca mieszka w Pjongjangu, potem jest klasa akceptowalna, mieszkająca na obrzeżach stolicy, a na prowincji mieszkają wrogowie ludu. Czyli ci, którzy mieli w rodzinie zdrajcę, kogoś kto nie stanął w wojnie koreańskiej po właściwej stronie, albo miał kontakty z niewłaściwymi osobami. Każdy Koreańczyk ma swoją kartotekę, więc służby dokładnie wszystko sprawdzają, aż do trzech pokoleń wstecz. Jedno małe wykroczenie i odpadasz, bo rząd musi mieć pewność, że nie uciekniesz. Musisz być czysty, musisz należeć do partii i musisz mieć rodzinę, żebyś wiedział też, że musisz wrócić.

Rodzina staje się zakładnikiem?

Tak i pracownicy zagraniczni doskonale o tym wiedzą. Ale tu nie chodzi tylko o ucieczkę. Przewinieniem może być próba zmiany pracy za granicą, samowolna wycieczka po mieście, w którym pracujesz, złamanie jakiejkolwiek z zasad. Wtedy konsekwencje poniesie rodzina. A to może być egzekucja, obóz pracy na trzy pokolenia, czyli kary najcięższe.

A jak wyglądało zatrudnianie Koreańczyków przez Polskę?

Załóżmy, że jesteś przedsiębiorcą i masz drukarnię. Wpadłbyś na to, by zatrudnić Koreańczyków?

W życiu.

Ale jak masz kogoś znajomego, kto ci podsunie taki pomysł i powie, że przecież taki Koreańczyk jest tani, jest wydajny, to zobaczysz, że to będzie to dla ciebie opłacalne. Tylko że nie wyślesz ogłoszenia do Korei Północnej. Według naszych informacji, w zatrudnienia Koreańczyków był zaangażowany rząd, tudzież miał o tym wiedzę. Nasze źródło twierdzi, że firmy, które zatrudniały pracowników z Korei Północnej były zobowiązane podpisać umowę z polskim rządem.

Jak wyglądały te kontrakty?

W myśl ich zapisów Koreańczyk był nieusuwalny. Nie można go było po prostu zwolnić. Koreańczycy przyjeżdżali z reguły na trzy lata, najpierw na pół roku, potem wizę przedłużano, by odpracował koszty wysłania go do Polski. Pracodawcy byli zobowiązani do dobrego traktowania pracowników, zapewnienia im wycieczek krajoznawczych, wypłacania pensji. Ale najważniejsze jest to, że rząd o tym wiedział, choć oficjalne stanowiska zawsze brzmiały tak samo – rząd polski nie jest zaangażowany w zatrudnianie pracowników z Korei Płn., nie pośredniczy w żadnych umowach i nie ma z całą sprawą nic wspólnego. Koreańczycy korzystają z tego, że mogą legalnie przyjechać do Polski, aplikują na różnie stanowiska i po prostu zaczynają pracę.

Ale to jest nierealne.

Rozmawialiśmy z b. pracownikiem polskiej placówki dyplomatycznej w Korei Płn., który powiedział nam jasno i wyraźnie, jak wyglądały kontrakty, plus powiedział nam, że pracownicy ambasady byli zaangażowani w wyszukiwaniu miejsc pracy.

Co to były za miejsca pracy?

Na przykład stocznie. Tam Koreańczycy pracowali jako spawacze. W raportach pojawiają się też lekarze, ale głównie Koreańczycy wykonywali proste zajęcia. Pracowali np. na farmach pomidorów.

A co sama Korea na tym zyskiwała? Wysyłanie ludzi do zgniłego Zachodu to od strony ideologicznej dość słaby interes.

Pieniądze. 80-90 proc. wypłat trafiało do rządu koreańskiego, jak ustaliła Database Center for North Korean Human Rights w oparciu o rozmowy z pracownikami. Można oczywiście spekulować, co się z tymi pieniędzmi dalej działo. ONZ obawia się, że te pieniądze inwestowano w próby nuklearne. Korea Północna nie daje tym ludziom szansy na zobaczenie normalnego świata, tylko szuka dodatkowych środków finansowych dla siebie.

Te dajmy na to 10-20 proc., które im zostaje, to jest dla nich dużo?

Sto dolarów w Korei Północnej to bardzo dużo. Załóżmy, że miesięcznie udaje im się odłożyć sto dolarów, i tak przez trzy lata. A raporty mówią o 150-200 dolarach odkładanych, po opłacaniu haraczu dla reżimu i opłacaniu kosztów utrzymania. A do tego dochodzą nadgodziny, praca w święta – choć tu raporty Polskiego Inspektoratu Pracy mówią o niewypłacaniu stawek za pracę ponad normę. Ale koniec końców, te odłożone pieniądze pozwalają na znaczące podniesienie statusu ekonomicznego już w Korei.

To może być zakup pralki, zakup telewizora, ale także inwestycja w jakiś własny, mały biznes. Bo od kilku lat w Korei tworzy się strefa kapitalistyczna. To są np. kobiety mające własne stragany. Jest to próba stworzenia klasy średniej, bo na razie Korea ma albo elitę, albo wrogów, ludzi wykluczonych.

A jak wyglądało życie tych pracowników w Polsce?

Koreańczyk w Polsce – mimo że miał legalne papiery, wizę, pozwolenie na pracę – żył w reżimowej bańce. Rozmawialiśmy z wynajmującym pracownikom z Korei Płn. dwa domy w Gdańsku. Oni nie mieli w pokojach nawet zdjęć swoich żon, czy dzieci, ale zawsze wisiały zdjęcia Kimów. Bo w Korei, w każdym domu muszą wisieć dwa portrety Kimów, o określonej wielkości, w określonej ramce. Jeśli sąsiad przyłapie cię na tym, że portret jest zakurzony, to możesz za to trafić do obozu. Portrety są najważniejszym elementem wyposażenia domu. Płonie dom, a ty musisz uratować portrety Kimów. Wtedy jesteś bohaterem.

Pracownicy nigdy też nie wychodzili z domu sami, zawsze w parach. Bo w Korei każdy szpieguje każdego. Mieli swoich nadzorców, którzy ich dokładnie obserwowali. Nie rozmawiali też z polskimi pracownikami. Owszem mieli swojego tłumacza, ale to nie były rozmowy wykraczające poza proste sprawy zawodowe.

A co z tymi wycieczkami, o których mówiły kontrakty?

Natrafiliśmy na informację, że ktoś, kiedyś zabrał Koreańczyków do jakiejś malutkiej wioski na dożynki. Ale z rozmów z wynajmującym domy w Gdańsku i z ludźmi z tej dzielnicy wynika, że oni funkcjonowali wyłącznie między domem, a pracą. Mieli swojego kucharza, który robił im na miejscu posiłki, na zakupy chodzili do pobliskiego bazaru lub tanich supermarketów. W latach 2014-2015 były informacje z Gdyni, że chodzili do sklepów z telefonami, udało im się je nawet kupić i korzystać z internetu, ale to raczej wyjątki.

A co z takimi pracownikami działo się po powrocie?

Wracają z pieniędzmi, mogą podnieść status swojej rodziny, a władze mogą poczytywać im na plus to, że byli za granicą i nie uciekli. Tak wynika z naszych rozmów z osobą, która od lat zajmuje się Koreą Północną. Ciężko to jednak zweryfikować w przypadku kraju aż tak zamkniętego.

Cytujecie Radosława Sikorskiego, szefa MSZ z lat 2007-2014, który mówił, że doświadczenia historyczne Koreańczyków nie są aż tak odległe od polskich i że Koreańczycy Polski się nie boją, w przeciwieństwie np. do Stanów Zjednoczonych.

Jako kraj, który ma ambasadę w Korei Płn., jesteśmy w Unii krajem, który ma jakąś dozę wiedzy o tym, co się w Korei Płn. dzieje. Z perspektywy dyplomatycznej jest to bardzo cenne. W latach 50. przyjęliśmy ok. 2 tysięcy sierot z Korei Płn., które mieszkały pod Warszawą i w Lwówku Śląskim. Te sieroty wróciły do siebie pod koniec lat 50., więc za czasów żelaznej kurtyny mieliśmy dobre relacje. Jak dzisiaj Koreańczycy na nas patrzą? Myślę, że jakaś doza zaufania jest, dlatego to, co powiedział Sikorski, jest zrozumiałe.

Tylko że cała sprawa jest mocno kontrowersyjna.

Z jednej strony można uznać, że taki wyjazd jest dla tych ludzi jedyną szansą, by zobaczyć normalny świat. Nawet jeśli jeżdżą tylko do pracy, to widzą, ile jest aut na ulicach, ile sklepów, jak ubrani są ludzie. Ale z drugiej strony są kontrakty, o których rząd wie, a nie komentuje, jest cały proceder odbierania wypłat, brak swobody poruszania się po Polsce, ta cała bańka reżimowa, na którą pozwalaliśmy – to wszystko budzi kontrowersje. Na pewno rząd polski powinien zrobić więcej, by zapewnić tym ludziom większy komfort pracy i życia.

Ale już nie będzie miał okazji.

Tak. Na Koreę Północną nałożono sankcję w związku z próbami nuklearnymi. Polska może zatrudnić każdego obywatela, z każdego kraju na świecie, pod warunkiem, że nie jest z kraju, na który nałożono sankcję. Więc Koreańczycy w Polsce pracować już nie mogą.